sobota, 5 listopada 2016

Od Logana cd. historii Bianci

Ona była tu jak zawsze na badania z własnej woli, ja nawet nie wiedziałem czemu tu jestem. Po paru minutach, zjawił się znowu ten sam lekarz. Bianca chciała za wszelką cenę wiedzieć wyniki. Mówiła, że się boi, że umrze do tego strach i łezki w oczach, raczej jej uwierzył i wyszedł z nią korytarz, znowu miałem czekać, co ja pies? pomyślałem. Nagle wzrok mi się trochę zamazał, nigdy tak mi się nie robiło, czyli to badali? Moje oczy? Oby to mi przeszło, bo nie dam rady poprawnie funkcjonować CHYBA. Po kilku minutach lekarz znowu przyszedł i usiadł tam gdzie wcześniej.
- Odczuwasz jakieś skutki uboczne? - powiedział wyciągając małą latarkę z kieszeni kitla i zaczął sprawdzać reakcje moich źrenic.
- Zamazuje mi się wzrok... - mruknąłem
- Można było to przewidzieć... Będzie tak przez dzień, góra dwa. - odpowiedział chowając latarkę.
Teraz wyjął coś innego, nie zobaczyłem co to. Przytrzymał mnie tylko i znowu poczułem znajome ukłucie w szyi. Kolejny raz straciłem przytomność...
Obudziłem się u siebie w pokoju, spojrzałem na zegar 12.00, ominęło mnie śniadanie. Dlaczego nie przyszli? Ehh... Nie ważne. Wstałem leniwie z łóżka, lecz ugięły się pode mną nogi, szybko usiadłem, poprawiłem włosy i spróbowałem jeszcze raz. Przytrzymałem się ściany i poszedłem do łazienki, spojrzałem w lustro, wyglądałem jak połowa tamtego mnie. Byłem taki blady, ochlapałem sobie twarz wodą by się trochę ożywić. Wróciłem z powrotem do łóżka, spojrzałem na dłoń świeży bandaż, musieli go zmienić. Doskwierała mi nuda, wziąłem telefon, postanowiłem na nim pograć. Czas leciał tak szybko, że z 12.00 zrobiła się 18.00. Wziąłem prysznic, umyłem zęby, nastawiłem budzik na 5.30 i poszedłem spać.
Gdy usłyszałem melodię, zerwałem się na równe nogi. Dziś było już lepiej, mogłem normalnie chodzić i biegać, o 5.40 byłem już ubrany, ruszyłem z pokoju do stołówki. Ciekawe co dzisiaj dają, po drodze spotkałem Stevensona, myślał, że jestem martwy od tej jednej rany. Nie powiedziałem mu o tym co się wydarzyło. Usiedliśmy w tym samym miejscu co ostatnio. Dzisiejsze danie dnia czerstwy chleb posmarowany masłem, musiałem coś zjeść, ponieważ głód nade mną zawładnął. Tak samo jak wtedy, musieliśmy na niego czekać, pojawił się z 20 minutowym spóźnieniem. Ubrał się w długi ciepły płaszcz.
- Widzę, że Black zaszczycił nas swoją obecnością. - zwrócił się do mnie, miał trochę zachrypnięte gardło, czyżby choroba się do niego dobierała? - Dzisiaj wyjdziemy pobiegać, wiem, że bardzo się cieszycie...
Wszyscy odruchowo skierowali głowy ku oknu, padał deszcz. Deszcz równa się błoto, błoto czyli utrudnienia, zadałem sobie sprawę, że połowa z nas tego biegu nie ukończy. Kiedy odwróciłem głowę w jego stronę, rzucił każdemu cieniutką kurtkę. To nawet nie była połowa grubości jego płaszcza, chciałem już mu coś powiedzieć, ale ruszył już w kierunku miejsca dzisiejszego kierunku. Kiedy wyszliśmy na zewnątrz, chłód uderzył w nasze ciała. Ta kurtka nic nie pomaga, to jakby założyć dodatkowy krótki rękaw. Z moich zamyśleń znowu wyrwał mnie „nasz ukochany trener”.
- Cztery kilometry powinny wam starczyć, szlak czerwony. Dalej biegać! Czekam na końcu. - krzyknął spod puchatego kaptura
Cztery kilometry szlakiem czerwonym?! Lubie biegać no, ale bez przesady. Szlak czerwony to nie brzmi dobrze. Stevenson powiedział, że szlak czerwony łączy się z szlakiem żółtym i zielonym. Zielony ma 1 km a żółty dwa. Po tych informacjach ruszyłem przodem, prowadziłem, po około 20 minutach reszta biegnąca za mną zniknęła. Nie nadążali z moim tempem, lecz ja dalej biegłem. Błoto rozbryzgiwało się pod moimi nogami brudząc mi spodnie, deszcz moczył twarz, którą skrywałem pod kapturem. Żadnego zmęczenia, miałem cel biegnij za czerwonymi strzałkami, które z czasem zmieniły się na żółto-czerwone. Minąłem jakieś dzieciaki ubrane w żółte kurtki, moja była czerwona, teraz rozumiem aluzje, każdy punkt ma swój kolor. Szybko wyszedłem znowu na prowadzenie, prawie wszystkie się topiły w tym błocie. Skręciłem w prawo, ukazał się szlak zielono-czerwony, czyli w lewo jest żółto-zielony. Wbiegłem w kałuże, woda chlusnęła mi prosto w twarz, wytarłem ją szybko rękawem. Czułem, że już blisko, lecz nagle zauważyłem samotną postać biegnącą w zielonej kurtce. Przyśpieszyłem, byłem już koło niej, okazała się, że to Bianca, zadyszka?
- Wyglądasz słabo, lepiej zwolnij z tępa, bo się wykończysz. Pogadamy później, muszę dokończyć ten cholerny bieg - poradziłem jej i ruszyłem w dalszą drogę.
Chwile później przekroczyłem jakąś linie, to musiała być meta. Skończyłem bieg jako pierwszy, podparłem ręce na kolanach, moje kości lekko zadrżały. Przybiegłem zziajany jak pies, nie mogłem nic z siebie wydusić.
- Dobra robota Black o to twoja nagroda - powiedział dowódca narzucając na mnie gruby, czarny płaszcz.
Nie wiedziałem o co tutaj chodzi, najpierw mam biegać w takich cienkich rzeczach, a później dostać ciepły płaszcz. Posłałem mu pytające spojrzenie, chciałem wytłumaczenia. On tylko się roześmiał, wziął mnie na bok i wytłumaczył, że pierwsza osoba w nagrodę dostaje płaszcz by nie zmarznąć. Mogłem się domyślić, panuje tutaj system kar i nagród a to jedna z nich. Byłem tylko trochę mu wdzięczny, czekaliśmy trochę zanim dotrze reszta. Do końca nie dotarło 10 osób, lecz on się tym nie przejął, gdy wracaliśmy minęło nas 5 ochroniarzy z psami na smyczy. Zamienili z nim parę słów, kiedy weszliśmy do budynku oddałem płaszcz i ruszyłem do swojego pokoju. Od razu wziąłem prysznic, i się przebrałem, przecież nie będę chodził cały dzień brudny. Po tych czynnościach wyszedłem na korytarz i wpadłem na mokrą od deszczu i brudną od błota Biance.
- I jak wyniki badań? - zapytałem

<Bianca?>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz